„(Nie)zwyczajna pielęgniarka – bohaterka mimo woli” – reportaż Zuzanny Antoniak
– Nigdy mu się to nie zdarzało, więc byłam zdziwiona – powiedziała mi pani Kasia – On ogólnie praktycznie nie mówił. Jedynie jakieś pojedyncze słowa. I wtedy, kiedy biegał mówił tylko moje imię: „Kasia, Kasia, Kasia”. Pomyślałam sobie, że jak wyjdę na korytarz, to zaraz położę go spać. No to wychodzę, a tam tyle dymu. Nie było widać, co się dzieje.
Pani Kasia przez osiem lat pracowała jako pielęgniarka dyżurowa w DSP, czyli w Domu Pomocy Społecznej. Była tam odpowiedzialna za przebieg całego dyżuru.
– To był taki dwupiętrowy budynek. Z zewnątrz w ogóle nie przypominał szpitala. Był położony w pięknym miejscu na wzgórku. Wokół niego – ogród, a w nim kwiaty i kwitnące drzewa. Dbała o nie zawsze taka pani, ogrodniczka z zamiłowania. Pomagali jej w miarę sprawniejsi mieszkańcy DPS-u. Były tam też ławki i mały park. Kiedy było ciepło to wszyscy mieszkańcy wychodzili na zewnątrz. Tam mieli zajęcia z opiekunkami.
Budynek ze wspomnień pani Kasi nadal stoi i działa jako DPS. Kiedy spojrzałyśmy na zdjęcia w Internecie powiedziała, że teraz wygląda jeszcze lepiej niż kiedy tam pracowała.
W budynku DPS mieszkają osoby dorosłe – niepełnosprawne fizycznie i umysłowo. Najczęściej cierpiące na alzheimera i schizofrenię. W czasie, gdy pracowała tu pani Kasia, na parterze swoje pokoje miały osoby, które nie chodziły. Drugie piętro było przeznaczone dla osób bardziej sprawnych, poruszających się bez niczyjej pomocy.
– To nie jest tak, że te osoby nie miały nikogo i dlatego tam były – opowiada pani Kasia. – Większość mieszkańców miało rodziny. One nawet ich odwiedzały. Niektórzy po prostu nie mieli środków na utrzymanie swoich niepełnosprawnych krewnych. Albo rodzice podopiecznych ośrodka byli już starzy i nie mieli siły na zajęcie się swoim chorym dzieckiem. Czasami pensjonariusze bywali agresywni w stosunku do swoich bliskich. Niektórzy nie byli odwiedzani, ale rodziny przesyłały im jakieś pieniądze. A jeśli nie – mieli zasiłek socjalny i z tego byli częściowo utrzymywani.
Pani Kasi w pamięci utkwił jeden szczególny dzień. Pracowała już w DPS cztery lata.
Każdy dyżur wyglądał podobnie. Tak samo zaczął się też ten mroźną nocą 2010 roku.
Nocny dyżur przejęła po swojej koleżance. Były z nią dwie inne pielęgniarki pokojowe. Jedna pracowała na parterze, druga na pierwszym piętrze. Ona na drugim. Każde piętro na noc ze względów bezpieczeństwa było zamykane. Początkowo wszystko przebiegało normalnie, według stałego rytmu. Mieszkańcy ośrodka byli już dawno po kolacji, którą podano, jak zawsze około godziny 19:00. Każdy z mieszkańców DPS-u miał wykonać już tylko swoje rutynowe czynności przed snem. Główną z nich było przebranie się w piżamę. Jak zwykle w holu do 22:00 grał telewizor, część mieszkańców oglądała swoje ulubione programy. Pani Kasia musiała już tylko podać leki tym, którzy przyjmowali je dopiero przed samym snem. Później wszyscy rozeszli się do swoich pokoi na spoczynek.
Pani Kasia sprawdziła, czy wszyscy przebrali się w piżamy, zgasiła w pokojach światło i zajęła się w pokoiku dyżurnym innymi obowiązkami. Przygotowywała leki na kolejny dzień. Sporządzała raport z dyżuru. W ramach przerwy rozwiązywała krzyżówki. Cały czas jednak musiała pozostawać czujna. Było to ważne, bo część osób po zgaszeniu światła przebierała się z powrotem w codzienne ubranie i utrudniała zaśnięcie innym – na przykład chodząc po korytarzu.
Około 2:00 nad ranem pani Kasia usłyszała, że jeden z mieszkańców zaczął biegać po korytarzu.
– Nigdy mu się to nie zdarzało, więc byłam zdziwiona – powiedziała – On praktycznie nie mówił. Czasem tylko – jakieś pojedyncze słowa. I wtedy, kiedy biegał mówił tylko moje imię: „Kasia, Kasia, Kasia”. Pomyślałam sobie, że jak wyjdę na korytarz, to zaraz położę go spać. No to wychodzę, a tam kłęby dymu. Nie było widać, co się dzieje. Od razu krzyknęłam do niego, aby zszedł na parter. Sama natomiast zadzwoniłam do ochroniarza. Powiedziałam mu, aby wezwał straż pożarną i przyszedł mi pomóc. Potem krzyknęłam do pokojowej z pierwszego piętra, żeby też szybko do mnie przyszła. Nie wiedziałam w ogóle, co się dzieje, gdzie się pali.
Mimo niebezpiecznego obrotu spraw Pani Kasia zachowała zimną krew. Dym unosił się po lewej stronie od jej gabinetu. Oceniła, że można było przejść tam na czworakach, żeby sprawdzić, co się dzieje. I tak też zrobiła. Zakryła sobie twarz wilgotną ścierką i weszła do pierwszego po prawej stronie pokoju. Tam zawsze spały cztery osoby. Jedną z nich był właśnie mieszkaniec, który zawołał panią Kasię. W pokoju już go dawno nie było. Nie było także osoby, która – jak się później okazało – wznieciła pożar. Był to mieszkaniec, który nie mówił i lubił zbierać różne przedmioty związane z ogniem. I tej nocy pod kołdrą bawił się zapalniczką. Na szczęście, materace były ze specjalnej pianki, przez co jego materac się nie zapalił, a jedynie tlił – generując jednak olbrzymie kłęby dymu. Kiedy pani Kasia i pokojowa miały już stuprocentową pewność, że nic się nie pali, wyrzuciły materac przez okno.
Pani Kasia z pomocą pokojowej i dwóch mieszkańców zaczęli wyprowadzać inne osoby z pomieszczeń. Nie wszyscy chcieli współpracować. Trzeba było ich siłą wyciągać z pokoi. Niektórzy z uporem maniaka wracali z powrotem do swoich łóżek. W tym czasie bardziej sprawni mieszkańcy z pierwszego piętra też zaangażowali się do pomocy – stawali na schodach i blokowali drogę innym pensjonariuszom, aby ci nie wchodzili na górę.
– Czas leciał nieubłaganie szybko, a ja się zastanawiałam, dlaczego jeszcze nie ma straży. Czemu ten ochroniarz jej nie wezwał? Co się dzieje? – kontynuowała pani Kasia. – Pobiegłam więc na dół i pytam go, czy zadzwonił po pomoc. A on nic – przysiadł na krzesełku i nie mógł się ruszyć. Odebrało mu całkowicie mowę. Był sparaliżowany tym wszystkim, co się działo. Nawet nie sięgnął po gaśnicę. Po prostu siedział i nic nie robił.
Przy tym wszystkim, co się działo Pani Kasia zachowała zimną krew i pamiętała też o zdrowiu mieszkańców. Nie chciała ich wyprowadzać na dwór, ponieważ był przymrozek. Zaangażowała do pomocy pielęgniarkę i wspólnie zaczęły sprowadzać wszystkich pensjonariuszy na dół. Kiedy wydawało się, że wszyscy już są bezpieczni i zgromadzeni w jednym miejscu, okazało się, że nie ma jednego mieszkańca. Pani Kasia z pokojową z pierwszego piętra myślały, że wyszedł jak wszyscy. Wróciły więc jeszcze raz na górę. Okazało się, że leżał dalej otulony kołdrą w swoim łóżku na drugim piętrze – tam, gdzie wszystko się zaczęło. Przez gęsty dym został wcześniej niezauważony. Kobiety szybko wyprowadziły go na korytarz.
– Straż pożarna przyjechała dopiero po pół godzinie – powiedziała mi Pani Kasia – Wszyscy byli już wtedy sprowadzeni na parter. Wezwał ją jakiś przechodzień, który szedł do pracy. Zauważył, że coś się dzieje, bo przez otwarte okna wylatywał dym. Oprócz straży przyjechało też pogotowie i zaczęło sprawdzać stan mieszkańców ośrodka. Tylko ten podopieczny, który najdłużej przebywał w zadymieniu wymagał dalszej diagnostyki, dlatego został zabrany do szpitala. A ja w końcu wyszłam na dwór i zaczerpnęłam świeżego powietrza – kontynuowała – I dopiero wtedy źle się poczułam. Wcześniej byłam w takim stresie, że nie zastanawiałam się nad tym, że coś jest ze mną nie tak. Dyrektor DPS-u, który też przyjechał, zapytał się, co mi jest. Odpowiedziałam, że mi duszno. Kazał mi się przejrzeć w lusterku. Byłam cała czarna na twarzy. Wezwał więc pogotowie i karetka zabrała mnie do szpitala. Przez dwie godziny leżałam potem pod tlenem. Jak się okazało – przytrułam się dymem. Po tych dwóch godzinach wróciłam do domu. W tym wszystkim nawet nie zadzwoniłam po męża.
Pani Kasia pracowała w DPS-ie jeszcze przez cztery lata. Potem pracowała w szpitalu jako pielęgniarka. Niektóre koleżanki z DPS-u przestraszyły się jednak tego wydarzenia – część z nich zrezygnowało nawet z pracy, chociaż nie było ich w pracy tej nocy, kiedy to wszystko się stało. Zostały wezwane dopiero do sprzątania na prośbę dyrektora. Ściany pokrywała czarna sadza i całe drugie piętro musiało zostać odremontowane. Wszystko udało się oczywiście naprawić. DPS ten działa do dziś i wygląda na to, że budynek ma się bardzo dobrze.
– To była bardzo ciężka praca – na zakończenie wspomina Pani Kasia – Bardzo trudno było współpracować z częścią mieszkańców. Niektórzy bywali czasami nawet agresywni. Po całym tym zdarzeniu starałam się zapomnieć. Lub chociaż wyprzeć jak największą jego część z mojej pamięci. Czy się udało? Nie wiem. Choć nie wracam wspomnieniami do tamtej nocy, to wydarzenie jest częścią mnie i zostanie już ze mną na zawsze. Ale na to nie mam chyba wpływu. Cieszę się, że wtedy nikomu nic się nie stało. A ja żyję dalej, spokojnie – już na emeryturze.
O autorce:
Zuzanna Antoniak: uczennica drugiej klasy Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Warszawie. Interesuje się fotografią i muzyką. Lubi grać na gitarze, czytać książki, głównie fantasy i kryminały oraz jeździć na rolkach figurowych.
Reportaż powstał w ramach projektu „Młodzi piszą reportaż” współfinansowanego przez m.st. Warszawa.