„Panie strażaku, Pan mi ściągnie Zbyszka z dachu!” – reportaż Natalii Sobierajewskiej

– Jedziemy do jednego wypadku, a po drodze mało co nie doszło do kolejnego. MAN nie hamuje tak jak osobówka.

 

Takie sytuacje to u strażaków chleb powszedni. Pan Mariusz, który od 16 lat pracuje jako strażak mówi, że kierowca pojazdu uprzywilejowanego, musi mieć wyrobiony siódmy zmysł.

– Nie sposób przewidzieć, co się zdarzy po drodze. Najważniejsze, to umieć szybko zareagować. Wydaje się, że jest tyle różnych akcji nagłaśniających, jak się zachować w razie nagłych sytuacji. W telewizji – reklamy społeczne, dzieci w przedszkolu uczą się numerów alarmowych… Gdy ktoś chce mieć prawo jazdy, to musi się wykuć szczegółowo, ile maksymalnie może być starty bieżnik opony, zanim będzie należało go wymienić. I po co to wszystko, skoro prawda jest taka, że jak tylko wyjeżdżamy na sygnale na drogę, to pierwsze, co robi facet w nowiutkim BMW X7 przed nami, to wali po hamulcach, ile fabryka dała. I co ja mam wtedy zrobić? Ja do cholery wiozę 12 ton wody na pace. MAN nie hamuje tak jak osobówka.

 

Siedzimy w salonie domu pana Mariusza. Tego dnia ma wolne i zajmuje się synkiem Kacprem. Pracuje na zmianę, 3-4 dni w tygodniu. Gdy przychodzę do jego domu od razu zwracam uwagę na dwa kalendarze na ścianie przedpokoju. Jeden klasyczny, drugi z zakolorowanymi na cztery barwy dniami tygodnia.

 

– To właśnie nasz kalendarz z pracy. Żółty to mój kolor zmiany. W te dni nocuję w straży.

 

Pan Mariusz jest oddany swojej pracy. Z wielkim entuzjazmem opowiada o kolejnych sytuacjach, z jakimi spotykają się na co dzień strażacy.

 

– Bywa tak, że jesteśmy wzywani do ratowania kota. Taka sytuacja przydarzyła się nawet niedawno.

 

– Ściągaliście kota z drzewa?

 

– O nie, nie z drzewa, z dachu dziesięciopiętrowego bloku. – prostuje i śmieje się pan Mariusz. – Jakaś babka zadzwoniła, że około czterdziestu minut wcześniej jej kot wyszedł oknem dachowym na zewnątrz i nie może wejść z powrotem. Niestety, nie pamiętam, jak zwierzak się wabił, ale na pewno było to jakieś ludzkie imię, bo operator przez kilka minut musiał się dopytywać, co konkretnie jest powodem wezwania. Opacznie zrozumiał, że to synek bądź córka tej pani. Bardzo pieszczotliwie mówiła o futrzaku.
I wyobraź sobie teraz cały wyjazd do takiego zdarzenia, które – jakby nie było – zostało w końcu przyjęte – pani tak bowiem podkoloryzowała sytuację (zwierzę utknęło, może być ranne, potrzebna pomoc itd.), że wyjechaliśmy specjalnym wozem z wysięgnikiem. W końcu musieliśmy dotrzeć na dziesiąte piętro. Półtorej godziny próbowaliśmy namówić zwierzaka, żeby zszedł z najwyższego punktu dachu. Na nic. Pani podawała nam nawet jego ulubione smakołyki… Po półtorej godziny naszej bezskutecznej gimnastyki na 30 metrach nad ziemią, kotu znudziło się odkrywanie uroków wspinaczki i sam bardzo zwinnie powrócił do mieszkania. Pani była oczywiście bardzo zadowolona i bardzo nam dziękowała, ale nie w tym rzecz.

 

Pan Mariusz podkreśla, że rzecz w tym, iż praca strażaka, jak każdego innego pracownika służb ratunkowych, w decydującej mierze zależy od zwykłej, wydawałoby się prostej, ludzkiej odpowiedzialności i wyobraźni.

 

– W tym samym czasie dostaliśmy kolejne zgłoszenie o wypadku. Całe szczęście był dostępny inny wóz i pojechali do niego nasi koledzy, ale co, jeśliby nie mogli, jeśli byliby już zajęci? Albo jeśli w trakcie dostalibyśmy jeszcze jedno zgłoszenie? Kota owszem, nie można zostawić na pastwę losu, ale jest jednak różnica pomiędzy ratowaniem zwierzaka z dachu, a ratowaniem człowieka z potłuczonego podczas wypadku samochodu.

 

Panu Mariuszowi przypomniała się także sytuacja, o której opowiadał mu jakiś czas temu kolega z pogotowia ratunkowego.

– Pracownicy pogotowia dostali zgłoszenie, że w przydrożnym rowie leży człowiek i prawdopodobnie jest nieprzytomny. Oczywiście zgłoszenie zostało przyjęte, chłopaki wyjechali, dotarli na miejsce a tam… Nie ma nikogo. Ani tych osób, które dzwoniły, ani nieprzytomnego. Trochę dziwna sprawa, bo o ile zgłaszający byli zdolni – chociaż kategorycznie nie powinni – pojechać dalej, to osoba nieprzytomna – komentuje pan Mariusz – mogłaby mieć kwestię przemieszczania się nieco utrudnioną.

 

Jak się okazało, nieprzytomny wcale nie był nieprzytomny, a pijany. Ratownicy znaleźli tę osobę 100 metrów dalej od podanego miejsca i odwieźli na izbę wytrzeźwień. Osoby, które zgłaszały zdarzenie zostały z kolei upomniane za bezpodstawne wezwanie i niezaczekanie na przyjazd służb.

 

Jeszcze inni wydają się być kompletnie niewzruszeni faktem, że służby ratunkowe mają bezwzględne pierwszeństwo na drodze.

 

– Kolejna taka sytuacja miała miejsce w początkach mojej pracy jako kierowcy w straży. Pracowałem już wtedy w jednostce, ale po jakimś czasie postanowiłem zrobić kurs i mieć uprawnienia do prowadzenia wozu strażackiego. Już przy moim drugim czy trzecim wyjeździe – mówi pan Mariusz – spotkałem się z zupełnym brakiem odpowiedzialności. Jechaliśmy właśnie do poważnego wypadku na drodze krajowej – dwa skasowane samochody, ranna rodzina. Dopiero co wyjechaliśmy z terenu straży, więc byliśmy jeszcze na obrzeżach miasta. Włączyłem sygnał, gaz do dechy, samochody przed nami zjeżdżają na pobocze… A tu nagle na pasy wchodzi niczym niewzruszony młody chłopak w słuchawkach. Całe szczęście – kontynuuje – ktoś zdążył go złapać za kaptur, zanim znalazłby się pod kołami wozu. Jechaliśmy do jednego wypadku, a po drodze mało co nie doszło do kolejnego. Całą resztę trasy miałem nogi jak z waty. Najgorsze było to, że ten chłopak nawet nie wiedział, co zrobił źle. Gdy tylko przejechaliśmy, obejrzał się za siebie zdziwiony i przeszedł przez pasy tak, jak zamierzał wcześniej.

 

Z dalszych opowieści pana Mariusza wynika, że obecnie największa część wyjazdów w jego jednostce to wezwania do zdarzeń drogowych. Rozmawiamy o tym, jak wygląda udział w takim wyjeździe. Przed chwilą przyniósł on też swój strój strażacki, który waży około 15 kg. Oglądając i ważąc w ręku kask, pytam go, jak wygląda praca przy wypadku, w którym są ranni i jak się czuje ze świadomością, że na miejscu może spotkać osobę, która w wypadku straciła życie.

 

– To część pracy. Jadąc do wypadku tak naprawdę, nie wiemy, co zastaniemy na miejscu. Tak samo, jak trzeba najpierw rozciąć drzwi potłuczonego samochodu, tak samo trzeba potem z niego wydobyć człowieka.

 

– Brzmi brutalnie? – rzuca widząc moją reakcję – Wiem, ale w rzeczywistości pierwsze, o czym myślisz to fakt, że trzeba komuś jak najszybciej pomóc. Dla tego człowieka liczy się każda chwila. Co innego, jeśli mamy do czynienia z kimś, komu pomóc już nie możemy. Wtedy najważniejsze jest zabezpieczenia miejsca tak, żeby w miarę możliwości zapewnić temu człowiekowi godne warunki. Osłonięcie zdarzenia, wyproszenie postronnych osób…

 

– Tak zwanych gapiów?

 

– Tak.

 

Temat osób, które przyciąga ludzkie nieszczęście sprawia, że wyraz twarzy pana Mariusza się zmienia. Znika uśmiech, a jego wzrok robi się zimny, stalowy.

 

– Czasami przy takim wypadku potrafi zatrzymać się cały korowód samochodów. Oczywiście tylko po to, żeby patrzeć na to, co się stało. Sytuacja, że gapie chcą robić zdjęcia poturbowanym w wypadku samochodom to już klasyka. Zamiast zająć się samymi poszkodowanymi, trzeba dodatkowo użerać się z osobami zupełnie niezaangażowanymi w wypadek. A ci – uwierz mi – potrafią naprawdę różnie się zachowywać. Niektórzy awanturują się, gdy każe im się odejść. Jakby ich rola była w takim momencie nie wiadomo jak istotna. To zupełnie nieludzkie zachowanie.

 

Inaczej, jak opowiada pan Mariusz, sprawa wygląda, kiedy wie, że jedzie na poszukiwanie zaginionej osoby. Wtedy, choć oficjalnie się tego nie mówi, szanse odnalezienia żywego człowieka są doprawdy niewielkie.

 

– Mam uprawnienia płetwonurka. Tylko raz uczestniczyłem w akcji, w której odnaleźliśmy w wodzie ciało zaginionego. Z całą ekipą wiedzieliśmy, że nie jedziemy na poszukiwanie kogoś, kto miał szanse przeżyć – akcja trwała już drugi tydzień. Nigdy nie pomyślałbym jednak, że będzie to dla mnie aż tak drastyczne przeżycie. To właśnie ja natrafiłem na poszukiwanego i razem z kolegą wyciągaliśmy jego ciało z wody. Było już w stanie rozkładu. Odór na miejscu był nie do zniesienia. Długo dochodziłem do siebie po tym wyjeździe, jeszcze ze dwa tygodnie męczył mnie ten okropny zapach i uczucie trzymania w rękach człowieka, którego ciało niemal rozpada się pod moim dotykiem.

 

Gdy pytam o najbardziej ryzykowne akcje, pan Mariusz opowiada o ogromnych pożarach hal magazynowych, w których gaszeniu pomaga kilkanaście zastępów straży, a niejednokrotnie nawet helikoptery.

 

– Dlaczego to aż tak niebezpieczne? Dlatego, że wtedy nie wiemy, do czego jedziemy. Na tysiącach metrów kwadratowych hal mogły być przechowywane przeróżne substancje: plastik, środki chemiczne, urządzenia AGD – wszystko to płonie i wydziela trujący dym. To bardzo duże obciążenie dla zdrowia wszystkich osób, które znajdują się w pobliżu takiego miejsca. Tym bardziej, że zazwyczaj są to bardzo łatwopalne materiały. To nie drewno w lesie. Płomienie potrafią sięgać wysokości kilkunastu metrów, a ze względu na to, że nie wiemy, z czym mamy do czynienia, musimy tworzyć zgrany zespół i sprawnie działać razem. To dla nas ogromna odpowiedzialność, szczególnie, że po ugaszeniu pożaru zazwyczaj zostajemy na miejscu jeszcze dwie, trzy doby, pilnując, czy pozostałości ponownie się nie zapalą. W środku przecież wciąż panuje bardzo wysoka temperatura.

 

Pan Mariusz zaznacza, że akcje, w jakich na co dzień bierze udział, stanowią bardzo duże obciążenie nie tylko dla zdrowia fizycznego, ale również psychicznego strażaków. Na pytanie o sposoby odpoczynku odpowiada:

 

– Przede wszystkim nasz grafik ułożony jest w taki sposób, że jesteśmy w pracy nie więcej niż trzy, cztery razy w tygodniu. Czasami zdarza się, że trzeba kogoś zastąpić, wtedy może pięć razy, ale takie sytuacje to naprawdę wyjątek. Zazwyczaj czas przeznaczony na odpoczynek wystarcza, żeby przyjść na kolejną zmianę w pełni sił.

 

Gdy pytam, czy wypracował jakieś własne, codzienne sposoby na odreagowanie po pracy odpowiada:

 

– Kiedy mam wolne, najchętniej spędzam ten czas w domu, z rodziną. Za każdym razem cieszę się, że jesteśmy w komplecie, że przebieg akcji, z której wracam nie sprawił, że widzę się z żoną i synem w szpitalu, zamiast w domowym zaciszu. Moja praca wiąże się z bardzo dużą odpowiedzialnością i ryzykiem, od których sposobem na oderwanie się jest dla mnie nasz przydomowy ogródek. Po wymagającym dniu potrafię spędzić nawet kilka godzin przekopując go po tysiąckroć. Ziemia w nim zdecydowanie nie potrzebuje już dodatkowych spulchniaczy – komentuje. – Co prawda, odkąd zamiast chwastów wykopałem kłącza piwonii, żona podsuwa mi inne pomysły na odstresowanie – mówi z uśmiechem pan Mariusz. – Ostatnio uczyła mnie piec ciasta, ale na razie chyba niezbyt dobrze mi idzie – śmieje się, wskazując na przypalony wierzch szarlotki, którą miał zamiar mnie poczęstować podczas spotkania.

 

o autorce:

Natalia Sobierajewska: uczennica drugiej klasy liceum im. Stanisława Ignacego Witkiewicza „Witkacego” w Warszawie. W wolnym czasie uwielbia czytać książki i grać na pianinie. Wielkie marzenie – udział w rajdzie motocyklowym.

 

Reportaż powstał w ramach projektu „Młodzi piszą reportaż” współfinansowanego przez m.st. Warszawa.