„Polsko-ukraińskie serce wiolonczelistki” – reportaż Matyldy Kochańskiej

– Ja to mówię wiele razy i ludzie mi nie wierzą. Na początku mówiłam, że ja bym w życiu nie została w Polsce. Chciałam wracać, gdy tylko odrobię długi. Ale ja tak bardzo pokochałam Polskę, że jakby mi ktoś teraz zapłacił milion dolarów i dał mieszkanie, to ja ani na Niemcy, ani na Szwajcarię, ani na żaden inny kraj nigdy bym Polski nie wymieniła.

 

O tym, że można kogoś znać bardzo długo, a tak naprawdę niewiele o nim wiedzieć przekonałam się niedawno sama. Panią Ołenę, moją nauczycielkę gry na wiolonczeli znam sześć lub siedem lat. Zawsze wiedziałam, że ma ognisty temperament niczym tango i duszę wrażliwą jak romantyczny nokturn. Bliżej poznałam ją niedawno, gdy razem zaangażowałyśmy się w pomoc Ukrainie. 

 

Pani Ołena pochodzi z małego miasteczka – Buska, które znajduje się niedaleko Lwowa. Dzięki niej osoby zaangażowane w pomoc Ukrainie dowiedziały się, jak dużym problemem jest to, że pomoc trafia głównie do dużych ośrodków miejskich, podczas gdy mniejsze miasteczka i wsie są praktycznie pomijane. Mała, samodzielnie zorganizowana zbiórka stosunkowo szybko rozrosła się do sporych rozmiarów. Zaangażowali się uczniowie, którzy chcieli pomóc swojej nauczycielce, a także ich rodziny, szkoły, znajomi, sąsiedzi. Dary, które były odpowiedzią na konkretne zapotrzebowania przekazywaliśmy do miejsc, jak to mawiała pani Ołena, „zapomnianych przez Boga i ludzi”. To miejsca takie jak: domy opieki, domy dziecka, szpitale. Zbieraliśmy także dary dla „chłopaków z Buska”, którzy zostali powołani do wojska. Przedsięwzięcie wymagało zaangażowania, dary trzeba było posegregować, zapakować i dokładnie opisać. To była ciężka praca fizyczna, a jednocześnie niezapomniane, magiczne wręcz przeżycie. Dlaczego? Bo to właśnie wtedy pani Ołena zaczęła opowiadać swoją historię.

 

– Zawsze chciałam zajmować się muzyką. To było moje marzenie, ale przez problemy ze wzrokiem mama nie chciała, żebym na czymkolwiek grała. Jednak nie zamierzałam się poddawać, muzyka w mojej rodzinie była od wielu pokoleń. Gdy miałam siedem lat, mieszkałam naprzeciwko szkoły muzycznej, a ponieważ sale tam nie były zamykane, to chodziłam i plumkałam sobie na pianinie. W końcu podeszła do mnie nauczycielka i spytała, czy to ja tak przychodzę i czy chciałabym grać. Przyznałam się. Chciałam grać na pianinie, ale nauczycielka powiedziała mi, że nie ma już miejsc. „Ale nie martw się, możesz przyjść do mnie na wiolonczelę” – powiedziała mi i pokazała mi instrument. Od razu zobaczyłam w niej coś wyjątkowego. Warunkiem wstępu do szkoły była podpisana zgoda od rodziców. Wzięłam zgodę do domu, zapytałam mamy, ale nie dało się jej w żaden sposób przekonać. Nie zamierzałam jednak rezygnować – wykorzystałam to, że świetnie umiem rysować i podrobiłam podpis mamy. Mama o niczym nie wiedziała, bo nie zabierałam wiolonczeli do domu.

 

Pani Ołena opowiada, że podstęp wyszedł, ale, niestety, po miesiącu do domu przyszedł rachunek za szkołę. Nie wiedziała, co robić, więc postanowiła zaprowadzić swoją nauczycielkę do przedszkola, w którym jej mama pracowała.

 

– Byłam na tyle przerażona, że otworzyłam drzwi do sali, wskazałam moją mamę palcem i praktycznie wpychając do środka nauczycielkę, uciekłam. Ale dostałam wtedy lanie! Pamiętam to jak dziś. Jednak mama nie miała wyboru i opłaciła szkołę. „Nie poradzisz sobie, masz tyle zajęć!” – mówiła mi – „gdy tylko zacznie ci się pogarszać wzrok, to cię zabiorę z tej szkoły”. Sama również czasem wątpiłam. Bolała mnie ręka, czasami chciałam zrezygnować. Ale moja miłość okazała się być zbyt wielka. Gdy rodzice mieli już dość, grałam nawet w łazience. Tak zaczęła się moja przygoda.

 

Pani Ołena na początku nie planowała studiować na akademii muzycznej. Grę na wiolonczeli traktowała jako przyjemność. Chciała być lekarką, najlepiej chirurgiem. Ale komunistyczna rzeczywistość w Związku Radzieckim jej na to nie pozwoliła.

 

– Na medycynę trzeba było dawać łapówki, a mój tata nigdy tego nie robił. Tak trafiłam na Lwowską Narodową Akademię Muzyczną. Nie było łatwo. Mój pierwszy profesor bardzo źle traktował studentów. Wybierał na lekcję, kogo chciał, czasem od piętnastej musiałam czekać kilka godzin. Zajęcia u niego były istną torturą. Lubił nas upokarzać przed całą grupą:
„Jesteś głuchy?”  – krzyczał, albo „Co ty grasz!? Bach się w grobie przewraca!”. Miałam dość, a że mam wojowniczą naturę, przeniosłam się do wspaniałej profesorki, która uczyła się u samego Rostropowicza. Może i wywołałam mały skandal, ale dzięki niej na nowo pokochałam wiolonczelę.


Marzyło jej się koncertowanie, ale nie wszystko poszło zgodnie z jej planami. Trafiła do szkoły muzycznej, w której przepracowała ponad dziesięć lat.

– Najpierw było bardzo ciężko – uczyłam siedmiu pierwszoklasistów, z którymi pracowałam jedynie nad aparatem gry. Z wszystkimi robiłam dokładnie to samo. Przez te pół roku chodziłam do pracy jak na katorgę. Ale zobaczyłam światełko w tunelu, gdy przyszła do mnie starsza uczennica, która bardzo szybko opanowała podstawy i mogłam dawać jej do grania trudniejsze i ciekawsze utwory.

 

Potem było już tylko lepiej – pierwsze sukcesy, pierwsze radości – Pani Ołena zobaczyła, że ta praca ma sens.

 

Przyjazd do Polski

 

Do Polski pani Ołena przyjechała w 1997 roku. Rozpadł się Związek Radziecki i nie mogła znaleźć żadnej pracy. Opowiada:

– Popadliśmy w straszne długi i trzeba było jakoś z nich wyjść. Nie miałam wyboru, a Polska była najbliżej. Straciłam wszystko co kochałam – byłam daleko od rodziny, a wiolonczelę musiałam sprzedać. Początki były bardzo trudne. W ogóle nie znałam języka, nie mogłam zarabiać z muzyki. Zamiast koncertować, zamiatałam ulice i opiekowałam się dziećmi. Wieczorami siedziałam i uczyłam się sama polskiego. Zapisywałam sobie każde słowo, którego nie rozumiałam i pracowicie wyszukiwałam je w słowniku albo pytałam. Bardzo dużo czytałam po polsku, książki były dla mnie nauką i ucieczką od codzienności. Najbardziej fascynowały mnie biografie artystów – czytałam wszystkie po kolei, jakie tylko mogłam dostać. Czasem, żeby doczytać ostatnią stronę, siadałam na ławce w metrze albo pod domem. Bardzo to lubiłam.

 


Pani Ołena jest wdzięczna, bo trafiała w Polsce na bardzo dobrych ludzi. Przyznaje, że czasem wyzywano ją od „ruskich” albo – słysząc jej akcent – rzucano pieniądze w sklepie.


– Ale poza tym traktowano mnie dobrze – w przeciwnym razie nie wyszłabym za mąż za Polaka. Pewnego razu trafiłam do opieki nad starszą osobą i to odmieniło moje dotychczasowe życie w Polsce. Ta starsza pani bardzo chciała, abym uczyła jej wnuków grać na pianinie. Dzięki niej, jak się okazało, pani profesor, weszłam na nowo w świat muzyki. Zapoznała mnie z innymi profesorami i doktorami, córkę jednego z nich zaczęłam uczyć gry na wiolonczeli. Białe pianino, które dostałam od niej w prezencie, stoi u mnie w mieszkaniu do dziś. Miałam coraz więcej prywatnych lekcji i uczniów, którzy odnosili sukcesy.

 

Gdy pytam o to, jak trafiła do szkoły muzycznej, w której ją poznałam, odpowiada: 

 

 – Prywatne lekcje nie były pewnym źródłem utrzymania i chciałam zacząć pracować tak oficjalnie. Nigdzie w państwowych szkołach nie chciano mnie przyjąć, więc stwierdziłam, że spróbuję dostać się chociaż tutaj, do popołudniowej. W naszej szkole, jak sama wiesz, poprzednia pani dyrektor również była wiolonczelistką. Uczyła dzieci i początkowo stwierdziła, że nie potrzebuje nauczycielki. Straciłam już nadzieję i zaczęłam szukać dalej, ale pewnego dnia zadzwonił telefon. To była dyrektorka. „Wie pani co” – powiedziała – „ja się cały czas spóźniam na te moje lekcje, mam dużo pracy, czasem muszę je odwoływać… Niech pani przyjdzie!”. Tak zaczęłam pracę. 

 

Zespół pani Ołeny 

 

Pani Ołena żyje muzyką także poza standardowymi zajęciami. Została inicjatorką zespołu, który stał się alternatywą dla szkolnego chóru. 

–  Zaczęło się od duetu. Potem, gdy przychodzili nowi uczniowie, było coraz ciekawiej i można było grać różne aranżacje. Graliśmy nawet rozrywkę i muzykę filmową. Rozpisywałam utwory na trio, kwartet, kwintet, chętnie dołączali do nas skrzypkowie. Tak nam wszystkim zależało, że organizowaliśmy próby u jednej uczennicy w domu, a gdy rodzice narzekali, kupowała im z własnych kieszonkowych bilety do kina.

 

Spytałam, jakie są najważniejsze osiągnięcia pani Ołeny. Opowiadała mi tylko o swoich uczniach – jak bardzo ich kocha i jacy są wspaniali. Mówiła o tym, jak zdobywali najwyższe miejsca i dostawali się do najlepszych szkół. A o wszystkich opowiadała z taką sympatią i takim ciepłem, jakby mówiła o swoich własnych dzieciach. Byłam ciekawa jak postrzegają ją uczniowie, więc postanowiłam zapytać moich koleżanek z zespołu.

 

Weronika opowiada:
– Szczerze mówiąc, początkowo trochę się jej bałam, ale później okazała się jednak nie taka straszna i miała do mnie dużo cierpliwości. Chociaż czasem chciałam uciekać z lekcji, to ona nie odpuszczała.

 

Teresa dodaje:
– Ja na początku też się jej troszkę bałam.  Gdy zaczęłam mieć z nią lekcje, to zaraz zaczęła się pandemia, więc większość lekcji, które potem miałyśmy na żywo były u niej w domu. Kiedy zaczęłam z nią więcej rozmawiać, to zauważyłam, że ma naprawdę intrygującą historię. Myślę, że warto podkreślić, że nigdy się nie poddaje i bardzo zależy jej na każdym uczniu.

 

Dla mnie pani Ołena to nie tylko nauczycielka. To wspaniała muzyczka, która bezgranicznie kocha wiolonczelę – swoją „damę serca”, artystka, miłośniczka koncertu wiolonczelowego Elgara i Queen, przyjaciółka, oddana córka, która spędza każdą wolną chwilę ze swoją chorą mamą w Ukrainie, niesamowicie silna kobieta i największa fanka swoich uczniów.

 

Wieczorem, jedenastego listopada nagle widzę pojawiającą się na ekranie mojego telefonu wiadomość:

„Najlepsze życzenia dla mojej drugiej Ojczyzny! Z okazji Dnia Niepodległości!” To pani Ołena. Mimo, że przebywa teraz w Ukrainie, opiekując się swoją ciężko chorą mamą, to pamięta o kraju, gdzie na zawsze zostaje połowa jej serca.

 

o autorce: 
Matylda Kochańska: uczennica 2 klasy liceum im. Stanisława Ignacego Witkiewicza „Witkacego” w Warszawie. Jej największą pasją jest muzyka. Gra na wiolonczeli, fortepianie, gitarze i kocha śpiewać. Interesuje się również aktorstwem.

 

 

Reportaż powstał w ramach projektu „Młodzi piszą reportaż” współfinansowanego przez m.st. Warszawa.